logo WSiP logo
szukaj w archiwum
aktualny serwis
strona główna WSiP
[ Z klasy do klasy ] [ Po co gimnazjum? ] [ Rodem z PRL ] [ Wielkie Przyjęcie ]

Z klasy do klasy

Pasja, z jaką "Życie" krytykuje reformę oświaty, jest przedmiotem mego nieustannego zdziwienia. Już wcześniej dałam mu wyraz w artykule pt. "Reformujmy szkołę" (opublikowanym przez gazetę 15. 04. 1998 r.). Jak słusznie zauważył jeden z posłów SLD, obecna koalicja nie potrzebuje opozycji, bo sama się krytykuje. Podobnie jest z prasą zwaną prawicową, która w krytyce poczynań rządu przebija "Trybunę". Do takiego wniosku doprowadził mnie ostatnio artykuł p. Roberta Krasowskiego w "Życiu" z 11 października 1998 pt. "Handke kontra Musierowicz". Szkoda że autor nie czyta artykułów dotyczących edukacji ukazujących się w jego własnej gazecie. Kilka dni wcześniej (8. 10 '98) "Życie" opublikowało na pierwszej stronie tekst pod wysoce mylącym tytułem "Wszyscy zdają". Na pierwszy rzut oka sugeruje on, że w szkole likwiduje się drugoroczność. W podtytule zawarto informację, że chodzi o wszystkich uczniów podstawówek. Z treści artykułu wynika, że tak naprawdę -- tylko o uczniów klas I-III. Trudno nie dostrzec różnicy.

Promowanie z klasy do klasy wszystkich uczniów najmłodszych jest praktyką szeroko stosowaną na całym świecie. Chodzi o to, aby w ocenie dziecka skupić się na diagnozie jego ewentualnych trudności szkolnych. By zaprzestać represjonia za dysleksję, dysgrafię, za trudną sytuację wynikłą z patologii w rodzinie itp. przyczyny (które u nas często definiowane są jako dziecięce lenistwo). Ocena opisowa nie jest brakiem oceny, lecz wnikliwą analizą osiągnięć ucznia. Warto wiedzieć, że stosowano ją w wielu znakomitych szkołach II Rzeczypospolitej. Z bardzo dobrym skutkiem!

Generalna zasada, że wie się, o czym się pisze, powinna dotyczyć, wszystkiego. Także tematu: edukacja. Nigdy nie słyszałam, żeby dziennikarz relacjonujący np. obrady konferencji poświęconej leczeniu glejaka mózgu komentował ją "od siebie" w stylu: nie warto chirurgicznie, tylko zachowawczo. Wszyscy cytują wypowiedzi autorytetów medycznych. O edukacji natomiast każdy pisze z ogromnym znawstwem. Bo każdy chodził do szkoły (ale każdy też miał grypę, świnkę czy koklusz). Pan Redaktor Krasowski podąża tym samym tropem. Sugestia, że wszyscy uczniowie będą promowani do następnej klasy, jest wprawdzie cytatem z książki, ale ma nawiązywać do projektu MEN. Ponieważ, jak wiadomo, chodzi o uczniów klas I-III, proszę ostrożniej z epitetami typu "idiota". Nawet jeśli także należą do cytatu.

Najbardziej "podziwiam" zdolności detektywistyczne Pana Redaktora, który rozszyfrował uprawiane od wielu lat przez MEN "wzorowanie się na Ameryce". Podejrzenie raczej naiwne, bo po roku 1989 mamy już ósmego ministra edukacji i, jak wiadomo, reprezentowali oni bardzo zróżnicowane opcje polityczne (od ZChN po SLD), a w związku z tym trudno postrzegać ich jako jako monolit zapatrzony z uwielbieniem w Amerykę! I znów, jeżeli się posiada odrobinę wiedzy o polskim systemie edukacji, a także o planach dotyczących Polski w najbliższych latach, to należałoby raczej przypuszczać, że będziemy korzystać z dobrych doświadczeń Europy. Podobno aspirujemy do Unii Europejskiej. Nic mi też nie wiadomo, żebyśmy mieli zostać 51. stanem USA. Może Pan Redaktor ma lepsze informacje! Realizujemy programy edukacyjne subsydiowane przez unię (PHARE). Wprowadzamy wiele zmian, które w krajach unii wprowadzano 20-30 lat temu, i które pomogły tym krajom uzyskać taki poziom życia, jaki mają dziś. Czego i nam życzę!

I jeszcze jedna uwaga! Unia Europejska wymaga od nas DOSTOSOWANIA PRAWA, CEŁ, ALE NIE OŚWIATY! Możemy ją zostawić, jaka jest. Tylko nie spodziewajmy się, że ktokolwiek będzie honorował nasze dyplomy!

Wróćmy jeszcze na chwilę do szkół amerykańskich. 1 września w "Życiu" ukazał się artykuł p. Anny Machcewicz, "zachwalający" (jak podano w na wstępie) amerykańską szkołę. Nie wiem, czy Pan Redaktor Krasowski chodził do amerykańskiej szkoły lub oglądał ją z bliska, jak ja. Świadectwo p. Machcewicz jest o tyle wiarygodne, że obserwowała szkołę swego synka. Wg autorki zalety szkoły amerykańskiej to:

  • poważne traktowanie ustalonych reguł,
  • postawy nacechowane wzajemnym szacunkiem i uprzejmością,
  • przyjazny stosunek do dziecka, które bardzo często jest chwalone, a nie krytykowane ( to wg autorki główny powód amerykańskiego zaufania do własnych możliwości - confidence in success),
  • tolerancja dla różnych kultur,
  • ogólny, standardowy program, na podstawie którego szkoła buduje swój własny,
  • uczenie dzieci szukania źródeł informacji (np. w książkach).

Autorka kończy swój artykuł zdaniem: "Chętnie zabrałabym ze sobą ducha tej szkoły, by przeszczepić go na jakiś podatny w Polsce grunt!" Ja też!

Warto także przypomnieć (o czym już pisałam), że w USA na pierwszym, najniższym poziomie alfabetyzacji (umiejętności korzystania z prostych informacji) znajduje się ok. 20 % dorosłych. W Polsce -- 42,6 %! Także do USA co roku trafia większość nagród Nobla. Niewątpliwie wiąże się to z jakością nauczania w szkole! Amerykańscy uczniowie nie mają "beztroskiego dzieciństwa", którego ceną są porażki dorosłego życia. One uczą się nadspodziewanie dużo, a co najważniejsze -- umieją się uczyć. Nie wiem, skąd pochodzi informacja o tym, że 40% Amerykanów nie wie, z kim graniczy ich kraj. Radzę Panu Redaktorowi, żeby przepytał swoich kolegów (ludzi, bądź co bądź, wykształconych) o to, z kim graniczy Polska. Czekam na wyniki!

I jeszcze o "treningu intelektualnym", który daje nasza szkoła. Byłam zawsze pilną, bardzo dobrą uczennicą. W czasach wczesnego PRL był to jedyny sposób, aby dostać się na studia, gdy miało się opinię "wroga socjalizmu". Wyszłam ze szkoły z samymi piątkami, ale bez znajomości języka zachodniego (w programie był rosyjski i łacina) czy tak podstawowej umiejętności, jak pisanie na maszynie. Półtora roku spędzone w Kanadzie i USA dało mi dla ogólnego rozwoju więcej niż pięć lat studiów, podczas których ten uzyskiwał świetne wyniki, kto wiernie powtarzał wykład profesora. Ani szkoła, ani studia nie zostawiły mi poczucia "treningu woli i intelektu".

Pan Robert Krasowski kończy swój artykuł (uff, co za ulga) informacjami równie nieprawdziwymi (i jaka konsekwencja) jak poprzednie. Przytaczam je, zaopatrując w merytoryczne repliki.

  • Szkoła zniesie wszystko, co zmusza ucznia do pracy. Fałsz. Odejście od obecnych programów, z których polski uczeń zapamiętuje 8% treści, na rzecz takich, z których będzie korzystał w całym swym rozwoju intelektualnym, właśnie zmusi ucznia do pracy.
  • Szkoła zlikwiduje oceny. Grube przekłamanie. Dotychczasową ocenę zastąpi ocena opisowa, do której wystawienia niezbędna jest niezwykle wnikliwa obserwacja ucznia. Nauczyciele będą więc oceniać znacznie dokładniej niż dotychczas.
  • Promocję z klasy do klasy będą otrzymywać wszyscy uczniowie. Tylko część prawdy. Dotyczy wyłącznie uczniów klas I-III.

Z powyższego wynika, że Robert Krasowski z przedmiotu Reforma oświaty otrzymałby w szkole pałkę. I nie zostałby promowany do następnej klasy. No, chyba że byłaby to jedna z klas najmłodszych.

dr Janina Zawadowska

 

Po co gimanzjum?

Niedawno narzekałam, że przeciwnicy reformy nieustannie powtarzają pod jej adresem te same zarzuty, mimo że sprawy budzące wątpliwości MEN wielokrotnie wyjaśniał. Jednym z "dyżurnych" tematów jest sprawa nowego ustroju szkolnego, a konkretnie -- wprowadzenia gimnazjum.

W "Gazecie Wyborczej" z 1 października p. Adam Kalbarczyk, pracownik UMCS i jednocześnie dyrektor prywatnego liceum, kwestionuje celowość tworzenia gimnazjów jako czynnika poprawiającego jakość pracy szkoły. "Co najwyżej polepszy się samopoczucie młodszych uczniów" -- pisze autor. To "co najwyżej" w ustach człowieka zajmującego się profesjonalnie oświatą może rzeczywiście zaszokować. Stanowi jednak, wbrew intencji autora, poważny argument za rozdzieleniem młodzieży i dzieci. Dzieci bowiem w wielu szkołach czują się na jednym korytarzu z 15-latkami fizycznie zagrożone, co jest jednym z powodów, że tak często przestają mieć w ogóle ochotę na przychodzenie do szkoły!

Dla poparcia swojej tezy, autor z błyskotliwą erudycją przywołał autorytet Jeana Piageta (nazywając go wprawdzie psychologiem francuskim, choć to twórca znakomitej szkoły genewskiej!) oraz jego koncepcję rozwoju dzieci. P. Kalbarczyk jednak niezbyt starannie czytał Piageta. Rozważania na temat fazy operacji formalnych i fazy myślenia formalnego (której, jak wiadomo, część ludzi nie osiąga nigdy) są o tyle trudne, że zmiana obu faz nie następuje w ciągu 10 minut, lecz nieco dłużej. Może dlatego zarówno w prawdziwej ojczyźnie Piageta, jak i przez p. Kalbarczyka domniemanej, dzieci uczą się w szkole podstawowej do lat 12. Później przechodzą do szkoły będącej odpowiednikiem naszego gimnazjum. Proponuję, żeby autor uaktualnił sobie wiedzę o Piagecie i szkole genewskiej.

Polecam też autorowi, całkiem zdaje się mu obcą, lekturę materiałów informacyjnych MEN o reformie oświaty. Otrzymał je, tak jak wszyscy inni dyrektorzy szkół. Ufam, że pozna wówczas cele reformy (są wypisane już w pierwszych akapitach "pomarańczowej książeczki"). Jak również zapozna się z jej podstawami programowymi (a nie programami!). Podstawy to jeden z najważniejszych elementów reformy oświaty. Nie tylko tej, którą realizuje obecna ekipa ministerstwa, ale którą realizowała i ekipa poprzednia. Programy tworzy się w szkole, opierając się na podstawach programowych. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, aby zbudować własny program, to może wziąć gotowy z MEN. Zwykle szkoły prywatne mają jednak ambicje stworzenia własnych, autorskich programów edukacyjno-wychowawczych.

Straszenie uczniów i ich rodziców przeniesieniem programu liceum do gimnazjum wynika z kolejnego nieporozumienia. O Szekspirze i Conradzie, podobnie jak o trójkącie, prądzie elektrycznym i pantofelku można mówić na poziomie 12-latka i 18-latka! Nieszczęściem naszej szkoły, o czym pisałam już parokrotnie, jest to, że 10-latkom nader często serwuje się wykład typu uniwersyteckiego, by potem stwierdzić ze zdziwieniem, że wyniki są rozpaczliwie złe. Dzieci tym chętniej zajmują się stawianiem hipotez i wymyślaniem prostych doświadczeń, im mniej przeszkadza im w tym dogmatycznie nastawiony nauczyciel. Jest już wielu pedagogów, którzy potrafią uczyć dzieci, wydobywając z nich naturalną dla ich wieku aktywność. I osiągają znakomite rezultaty!

Nazywanie osób z MEN "teoretykami- amatorami" "realizującymi utopijny program" świadczy o tym, że autor niewiele wie o realizatorach obecnej reformy oświaty. Nigdy dotąd w Ministerstwie Edukacji Narodowej nie pracowało na kierowniczych stanowiskach tyle osób przeszkolonych w programach edukacyjnych PHARE, edukatorów (czyli nauczycieli nauczycieli), którzy w czasie wizyt studyjnych w państwach Unii Europejskiej mieli okazję zapoznać się z metodami lepszego, skuteczniejszego nauczania -- takiego, jakie chcielibyśmy widzieć w naszej zreformowanej szkole.

I proszę się nie martwić o poziom przyszłej polskiej szkoły. Jeżeli obecna produkuje ponad 40% funkcjonalnych analfabetów, to chyba już niżej spaść nie można!

Po co nam więc gimnazjum? Powtórzę za autorami reformy: po to, by przedłużyć powszechną edukację do lat 16 i przesunąć o rok decyzję o wyborze dalszej drogi nauki, by stworzyć strukturę systemu szkolnego, w której poszczególne etapy kształcenia będą obejmowały grupy dzieci i młodzieży w tej samej fazie rozwoju psychicznego i fizycznego -- co pozwoli dostosować pracę szkoły do specyficznych potrzeb danej grupy wiekowej.

Można by jeszcze dużo pisać o nowoczesnym kształceniu zawodowym po gimnazjum, o systemie egzaminów polepszającym drożność ustroju szkolnego. Problem jednak tkwi nie w pisaniu, lecz w czytaniu. Ze zrozumieniem!

dr Janina Zawadowska

 

Rodem z PRL

Nadchodzi nowy rok szkolny i zaczyna się istny wysyp artykułów o szkole, uczniach, nauczycielach. I to chyba zdrowy objaw, bo jeżeli w jakąś działalność zaangażowanych jest bezpośrednio ponad 8 milionów osób (nauczyciele, uczniowie, obsługa), a wszyscy mają jeszcze żywo zainteresowane szkołą rodziny - można powiedzieć, że dla niewielu rodaków 1. września niczym nie różni się od pozostałych dni w roku. Jest to także okres, w którym uaktywniają się adwersarze reformy oświaty. Zawsze, gdy czytam ich krytyczne wypowiedzi, zadziwia mnie jedna prawidłowość: im bardziej autor deklaruje się jako przeciwnik komuny, tym bardziej broni PRL-owskiej szkoły, tworu doskonałego, na który dybią jakieś ciemne siły. Nie przypadkiem więc takich artykułów nie brak w prasie uchodzącej za prawicową, np. w "Życiu".

Niedawno gazeta wydrukowała mocny artykuł Łukasza Michalskiego pt. "Rewolucja na kanikułę" ("Życie", 27. 08. 1998). Zgodnie ze starą PRL-owską tradycją, autor krytykuje projekt reformy edukacji, już w pierwszym zdaniu zaczynając nie od argumentów, a od insynuacji. Z miejsca "wali" w reformatorów, że na pewno rodem (tj. ideologią) z PRL i jedynym ich celem jest potajemne wepchnięcie biednemu narodowi, który właśnie wybrał się na zasłużony urlop, niechcianej nowelizacji ustawy o oświacie. Styl polemiki godny najdoskonalszych dzieł ojców XX-wiecznej propagandy. Liczba zaś stwierdzeń absurdalnych (celowo wykorzystuję tu język autora) znacznie przekracza średnią charakterystyczną dla przeciętnych adwersarzy reformy.

Na szczęście ów naród, nawet na urlopie, jest wystarczająco spostrzegawczy, by zauważyć, że latem głosowania w Sejmie odbywają się tak samo przy pełnej sali, jak w zimowe zawieruchy. Nie jest też prawdziwe stwierdzenie, że ustawa o oświacie nie była omawiana w komisji sejmowej -- wspomniane przez p. Michalskiego półroczne zmagania ze związkami gdzieś musiały się odbywać!

Ale przejdźmy do spraw merytorycznych. P. Michalski, nauczyciel, współtwórca dwóch programów autorskich, za absurd uważa konieczność zmian metodycznych i programowych w polskiej szkole. To zadziwiający pogląd. Podobne zmiany, już ponad dwadzieścia lat temu wprowadzone w większości krajów wysoko rozwiniętych, były istotnym czynnikiem, umożliwiającym tym krajom szybki rozwój ekonomiczny i cywilizacyjny. My i nasi "socjalistyczni bracia" zostaliśmy daleko w tyle (co nietrudno zauważyć przy okazji najkrótszej nawet wizyty u sąsiadów ze Wschodu i Zachodu). Koniecznym w Polsce zmianom sprzyja nowy ustrój szkolny, zbliżony do przedwojennej szkoły Jędrzejewiczowskiej. "Oddzielenie dzieci i młodzieży ustrojem szkolnictwa oraz młodzieży dojrzewającej od dojrzałej posiada duże zalety i jest stosowane w krajach anglosaskich, gdzie zwraca się więcej uwagi na wychowanie i wyrobienie charakteru niż na ilość wiadomości" -- pisał w roku 1939 senator II Rzeczypospolitej, twórca i wieloletni rektor SGH, Minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego w rządzie Grabskiego, prof. Bolesław Miklaszewski. Do tego właśnie wzoru chcą wrócić twórcy obecnej reformy.

P. Michalski znalazł też najlepszy, by nie powiedzieć: jedynie słuszny, sposób uzdrowienia polskiej oświaty. Otóż wystarczy podnieść o 100% pensje nauczycieli. Pomysł doskonały, jestem całkowicie za !!! Podnieśmy nauczycielom pensje o 100%, bo zastrajkują, lekarzom o 200% (tak żądali), bo zostawią chorych bez opieki, kolejarzom o 200%, bo przyspawają wagony do torów. Podnieśmy wszystkim, tak, zgadzam się. Pod jednym warunkiem: że ktoś powie, skąd wziąć pieniądze na tę podwyżkę. Może p. Michalski?

Ktoś, kto posiada choćby odrobinę elementarnej wiedzy ekonomicznej (a taką powinien mieć każdy nauczyciel, zwłaszcza historii i WOS), rozumie, że nie da się podnosić zarobków o 100% dużym grupom pracowników. Wierzę, że dożyję dnia, kiedy nauczyciele będą przyzwoicie opłacani. Na początek tak, jak to było za rządów premiera Mazowieckiego, a potem jeszcze lepiej. To naprawdę jest bardzo ważny element rozwoju polskiej edukacji. Tyle że jeszcze nie wystarczający, by szkoła była dobra. To nie jest "jedyny środek na podniesienie poziomu kadry". Proszę mi wierzyć -- nie jedyny. Wprawdzie nasz kraj rozwija się bardzo dobrze, ale wytwarzany przez nas dochód "na głowę" jest 10-krotnie mniejszy niż w krajach wysoko rozwiniętych. Dlatego odpowiednio mniej zarabiamy. I na razie żadnym cudem tego stanu nie przeskoczymy.

Swego czasu Centralny Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli prowadził kursy ekonomii dla nauczycieli historii i WOS -- szkoda, że p. Michalski nie skorzystał z okazji. Kształcenie i doskonalenie nauczycieli jest również niezbędnym elementem poprawy polskiej edukacji. Po tych kursach można lepiej zrozumieć, że samorząd to też państwo i że przeciwstawne są pojęcia: rządowy -- samorządowy, a nie państwowy -- samorządowy (czyli z WOS-u pała, jak pisze p. Michalski -- lecz nie dla ministra!). nauczyciel więc będzie nadal "państwowy" (chyba że uczy w prywatnej szkole), tyle że samorządowy, a nie "rządowy", bo to samorząd będzie opłacał nauczycieli wszystkich szczebli od 1. stycznia 1999.

Warto przy okazji przypomnieć, że walka ZNP w obronie Karty Nauczyciela i "rządowej" płacy petryfikuje nauczycielską biedę. Gmina może podnieść płace (co najczęściej robi), dołożyć pieniędzy na dodatkowe zajęcia. Rząd nie, bo ma sztywną "siatkę płac".

Zdaniem autora, projekt reformy jest szkodliwy, ponieważ ma służyć "rzekomej konieczności dostosowania się do standardów Unii Europejskiej". I znowu wracamy do ulubionego języka PRL: "wytyczne OECD". Wytyczne to były w Centralnym Komitecie PZPR. OECD jedynie zbadało stan alfabetyzacji naszego społeczeństwa (czyli umiejętność rozumienia i korzystania z informacji) i zdało z tego raport, w którym, jak pamiętamy, wypadliśmy fatalnie. OECD nic nam nie zaleca i nie każe. Możemy zostawić naszą oświatę, jaka jest. Tylko nie dziwmy się, jeżeli nikt nie zechce uznawać naszych dyplomów czy kwalifikacji większych niż do zamiatania!

Przeprowadzenie zmian strukturalnych w oświacie jednocześnie ze zmianami struktury państwa wydaje się oczywiste. Byłoby chyba bez sensu przenosić licea do powiatów za parę lat. A w ogóle, jaki jest sens dalszego zwlekania z tak ważną reformą, jak reforma edukacji? Doprawdy trudno pojąć, dlaczego autor nie rozumie, że łatwiej wdrażać reformę, gdy w szkołach jest niż demograficzny! Mniej dzieci, mniej oddziałów to niższe koszty. Wprowadzanie zmian w takiej sytuacji jest o wiele łatwiejsze. "A co będzie, jak przyjdzie wyż?" - pyta autor. Odpowiadam: będziemy się cieszyć, że reformę strukturalną mamy za sobą! Zajmiemy się wtedy sprawami istotniejszymi, których jest wystarczająco dużo.

Groza mnie ogarnia, gdy czytam w artykule p. Michalskiego, że "dydaktyka teoretyczna wyraźnie mówi o konieczności przekładania dyscyplin akademickich na poszczególne przedmioty...". Ta XIX-wieczna na pewno tak! Ale w końcu XX wieku metody nauczania małych dzieci troszkę się różnią od metod uczenia 17-latków, a te z kolei są inne niż metody uczenia dorosłych.

W jednej ze szkół nauczyciel geografii zaczął ekologię dla 10-latków od definicji biocenozy, ekosystemu, łańcucha troficznego i biotopu. Dzieci do dziś nienawidzą ekologii i uważają uczenie się jej za nonsens. I o to właśnie chodzi, gdy mowa o szkole z początku wieku, a nie o odcinaniu się od szkoły międzywojennej. O to, że nasza szkoła już czwartoklasistom serwuje nudny, akademicki wykład.

I jeszcze kilka słów o metodach aktywizujących. Obawiam się, że są nauczyciele, którzy myślą tak jak p. Michalski: że metodami wykładowymi można " przerobić" więcej materiału. "Przerobić" - na pewno, tylko co to znaczy? Przeciętnie uczeń zapamiętuje 8-10% wykładu. Z lekcji zaś prowadzonej metodami aktywizującymi - kilkakrotnie więcej. Jednocześnie uczy się sam uczyć, wnioskować, formułować własne sądy, szukać informacji w różnych źródłach.

Na zakończenie warto jeszcze raz przypomnieć, że z raportu OECD (który dla nas wypadł tak niekorzystnie) wynika, iż ośmiewana w Polsce amerykańska szkoła produkuje przeszło 2 razy mniej ludzi znajdujących się na pierwszym, najniższym poziomie alfabetyzacji niż nasza.

Jak widać, po PRL-owskiej szkole odziedziczyliśmy pewien określony język i styl. Cytowany artykuł jest tego pięknym przykładem. Zdaje bowiem sprawę ze skutków dotychczasowego kształcenia, którymi m.in. są:

  • skłonność do wygłaszania sądów o rzeczach, o których mamy słabe pojęcie
  • czytanie bez zrozumienia, powtarzanie sloganów
  • korzystanie z plotek, obiegowych opinii, odrzucanie źródeł informacji.

Wśród obiegowych opinii koniecznie trzeba wymienić tę głoszącą, że nasza szkoła jest świetna. Wszystkim, którzy ją podzielają, radzę poczytać dokładnie raport OECD, a zwłaszcza jego część poświęconą badaniom polskim, autorstwa prof. Ireneusza Białeckiego (pisałam o tym w naszym serwisie w kwietniu br.). Bardzo ciekawa i ucząca pokory lektura!

dr Janina Zawadowska
 


"Wielkie przyjęcie"

Niekończące się utarczki z adwersarzami reformy oświaty wypełniają mi ostatnio niemal wszystkie wieczory, co jest zajęciem równie ekscytującym, jak uciążliwym. Ledwie skończyłam mały mecz z "Życiem" (patrz: "Rodem z PRL" ), już reforma dostaje cios z lewa, z "Polityki". W podobnym zresztą stylu.

Smutkiem napawa fakt, że blisko połowa publikowanych w naszej gazecie internetowej polemik nt. reformy to polemiki z powtarzanymi w kółko tymi samymi zarzutami, wielokrotnie odpieranymi i wyjaśnianymi. Obsesyjnie wracam do raportu OECD - wyszukiwanie i korzystanie z informacji ogólnie dostępnych, odczytywanie ich ze zrozumieniem jest w naszym kraju sztuką słabo opanowaną. Niestety, wśród dziennikarzy także! Najsmutniejsze jest jednak to, że poważni dziennikarze, o renomowanych nazwiskach, zamiast tych informacji poszukać, z ogromną pewnością siebie piszą rzeczy nieprawdziwe.

Tak też czyni p. Ewa Nowakowska w artykule "Przyjęcie bez kucharza" ("Polityka" nr 36 z 5.09.98). P. Nowakowska pisała już o reformie w nr 23. "Polityki", dając wiele rzeczowych informacji i wyrażając kilka wątpliwości. Pisałam o tym w maju (Mamy "pomarańczową książeczkę"). Jej ostatni tekst jest znacznie bardziej krytyczny, ale też i tendencyjny. Wiele stwierdzeń stanowi odbicie przekonań autorki -- nie faktów. Mylenie przekonań z faktami jest jednym z grzechów głównych dziennikarza!

Nie wiem, na jakiej podstawie p. Nowakowska twierdzi, że "wiedza o projektowanych zmianach sprowadza się do nowego ustroju szkolnego". Spekulacje na temat świadomości Polaków dotyczącej najistotniejszych problemów naszego życia społecznego (o których nieustannie mówi się w mediach), są ryzykowne. To dlatego badania opinii publicznej lub wybory dają czasami zdumiewające wyniki (patrz casus Stana Tymińskiego). Panią Ewę zachęcam do przespacerowania się po warszawkich ulicach i przepytania naszych rodaków, kogo (i kiedy) w najbliższym czasie wybieramy! Gwarantuję, że liczba poprawnych odpowiedzi nie przekroczy 50%!

Podobnie jest z informacją o reformie. MEN od wielu miesięcy przekazuje materiały informacyjne kuratorom, którzy zobowiązani są przekazywać je dyrektorom. 27 tys. egzemplarzy "pomarańczowej książeczki" dotarło do wszystkich szkół. W każdym województwie lokalna placówka doskonalenia ma przeszkolonych ludzi i dużo niezbędnych materiałów. Od jesieni 1997 r. odbywają się szkolenia przygotowujące nauczycieli do pracy w reformowanej szkole (program NOWA SZKOŁA). Do maja 1999 roku 2 200 osób zostanie przeszkolonych na wielogodzinnych kursach "edukatorskich" (czyli takich, podczas których zdobywa się nie tylko wiedzę o reformie, ale i umiejętności przekazywania tej wiedzy innym nauczycielom), 1 100 osób już przeszkolono. Edukatorzy uczą się np., jak tworzyć program, jak oceniać ucznia, aby wesprzeć jego rozwój, jak uczyć, żeby uczeń myślał samodzielnie, wyciągał wnioski i formułował swoje opinie, itp. Wielu z nich już szkoli nauczycieli -- najczęściej całe rady pedagogiczne szkół.

Niestety, część nauczycieli, podobnie jak dziennikarzy, nie korzysta z ogólnie dostępnych źródeł informacji, które są w każdej szkole, u każdego doradcy metodycznego. Jeśli nauczyciel nie zaniecha odwiedzania swojego Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego, to dowie się o przygotowanych dla niego kursach. Może skorzystać z Internetu, zarówno stron MEN-owskich, jak i naszych. Ponad tysiąc przeszkolonych przez MEN promotorów reformy dostarcza informacje i materiały o reformie w pobliżu miejsca swego zamieszkania.

Twierdzenie więc, że MEN nie informuje o reformie oświaty, jest po prostu nieprawdą!

Prawdą jest natomiast, że pozytywna informacja o reformie niesłychanie trudno przebija się na łamy prasy. Absurdalne zarzuty pod adresem twórców reformy (głównie, że kryptokomunistyczna lub kryptoklerykalna!), wyrwane z kontekstu zdania publikowane są i "z lewa", i "z prawa". Na rozsądne, rzeczowe informacje i wyjaśnienia zwykle w gazetach brakuje miejsca.

Dziennikarze, choć mogą i przecież powinni, nie korzystają z informacji MEN-u. Gdyby było inaczej, nie popełnialiby tak elementarnych błędów, jak np. pisanie o "odpowiednich kwalifikacjach". Kwalifikacje nauczycielskie precyzyjnie opisuje odpowiednie rozporządzenie ministra edukacji. I zapewniam Panią Redaktor, że to rozporządzenie zna dokładnie każdy nauczyciel. Od formalnych kwalifikacji bowiem i stażu (a nie od jakości pracy, co właśnie reformatorzy chcą zmienić) zależy nauczycielskie wynagrodzenie.

A propagowanie zawodu nauczyciela w chwili, gdy z powodu niżu demograficznego w ciągu następnych 10 lat musi odejść z zawodu ponad 20% pedagogów, jest mniej więcej tym samym, co rzucenie w Polsce roku 1998 hasła: "zostań górnikiem". Przyszłość nauczycieli to temat nie tylko artykułów codziennej prasy. Istnieje wiele opracowań wykonanych na zlecenie MEN przez specjalistów z Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli. Trzeba je tylko przeczytać!

O pieniądzach można mówić, że za mało -- i zawsze będzie to prawda. Trudno sobie jednak wyobrazić, że to reformujący oświatę ministrowie chcą, żeby było ich jak najmniej. Właśnie dlatego oświatę należy reformować, gdy do szkół przychodzi niż demograficzny (co ostatnio usiłuję wytłumaczyć w artykule "Rodem z PRL").

I z tymi "kucharzami" też nie tak, jak pisze p. redaktor Nowakowska. Trwa przygotowanie "kucharzy", gromadzi się produkty na "wielkie przyjęcie". Przecież jednak ci dobrze przygotowani kucharze nie mogą wszystkich potraw naszykować zawczasu. Muszą to robić po kolei. Inaczej przyjęcie będzie "częściowo (lub całkiem) nieświeże". A tego na pewno chcemy uniknąć!

Janina Zawadowska


Aktualny Serwis ] [ Strona Główna ]