logo WSiP logo
szukaj w archiwum
aktualny serwis
strona główna WSiP

Jak uczyć (cz. 2)

Zarówno to, jak i wcześniejsze moje opowiadanie "Mały, wielki świat przyrody" dotyczy dzieciaków, które obecnie kończą II klasę szkoły podstawowej. Uczą się dobrze, ale głównie dlatego, że poszły do szkoły będąc prawdziwymi czytelnikami. Tego im nikt nie zabierze. Natomiast o wiele gorzej jest z ich dociekliwością, zarówno tą naukową, jak i filozoficzną. Może inaczej wygląda to w domu, może wśród książek?

Dla tych dzieci próg szkolny oznaczał walkę, rywalizację o względy nauczycielki. Koniec fanaberii, znoszenia różnych skarbów, książek. W szkole trzeba czytać teksty jednakowe dla wszystkich, najlepiej sylabami, pisać ładnie (A fee Kuba!, Karinko, brzydko! - to pierwsze oceny opisowe dla moich mądrali, widziałam te zeszyty), siedzieć prosto, nie przeszkadzać. Pisałam na ten temat trochę rozgoryczona, w "Życiu Szkoły", ale nie żałuję ani jednego słowa. Wszystko dlatego, że nauczycielka, choć pełna zapału niczego wówczas nie zrozumiała, nie była w stanie. Najbardziej przygnębia, że takie nauczanie jest normą... Ta nuda, monotonia, szlaczki, literki i słupki. Że wszyscy czytają to samo, a potem jeszcze opowiadają sobie to samo. Że jeden czyta głośno, a reszta ma śledzić i ... teraz ty "czytaj dalej". Dlaczego nikt nie krzyczy, że to wbrew fizjologii. Wiele lat temu zbadano, że czytanie głośne i ciche to dwa zupełnie różne procesy. Ech, co tam... tylko skąd wziąć trochę optymizmu na zmiany w reformie?

Wszystko, co opowiedziałam w tych artykułach, można z powodzeniem przenieść do szkoły. Może nawet da się głębiej badać i więcej działać, a może jest też szansa na więcej emocji i trwałe pozyskanie dziecięcych umysłów.

Mam przed oczami plakat wykonany kiedyś przez autorki innowacji "Empiryczne poznawanie zjawisk przyrody" - chłopiec trzyma w rękach rożek, wafelek do lodów. Liże, ale w miejscu kulki lodowej jest kula ziemska czy globus, wszystko jedno. Pod względem plastycznym potworny kicz, ale jaka wymowa - taka jak trzeba. I więcej nie dodam.

Czary czy soczewka?

Współczesne dziecko rodzi się w rzeczywistości telewizyjno-komputerowej. Na ogół nie dziwi się, gdy widzi obraz na ekranie telewizora czy komputera. To są rzeczy tak normalne, jak bułka z masłem (a może z margaryną?). Chociaż od urodzenia bada rzeczywistość, odbiera ją wszystkimi zmysłami, to jednak to, co jest powszechne i normalne, nie zaprząta zwykle głowy malucha, przedszkolaka. Od samego początku jest tyle innych problemów do rozwiązania, tyle zjawisk do zbadania, że jakiś tam zwykły ekran telewizora pozostaje na uboczu. Na ogół najpierw zajmie dziecko to, co widzi ono i słyszy, a nie to, dlaczego właśnie to widzi i jakim sposobem. Na szczęście dla nas, dorosłych. Bo jakbyśmy odpowiadali, jakbyśmy wyjaśniali, gdyby dziecko zapytało, skoro sami nie wiemy i nie rozumiemy. Jeśli nawet zdarzy się tak, że znamy się na elektronice, to czy umiemy wytłumaczyć tę technikę jasnym językiem?

J.S. Bruner, pisząc o spiralnym sposobie przekazywania wiedzy, wykorzystał trafnie przykład huśtawki - równoważni. Zupełnie małe dzieciaki wiedzą, jak usiąść na takiej huśtawce, aby przeważyć kolegę siedzącego na drugim końcu. Wiedzą z doświadczania i badania sytuacji, kiedy ciężar jest zbyt duży, a kiedy za mały. Krzyczą: "Ty, zejdź, bo nie możemy się wcale huśtać, jesteś za ciężki, jest nas za dużo". Takie scenki można zaobserwować na każdym podwórku. Potem, gdy dorośli dostarczą odpowiedniej okazji, będzie przenoszenie i rozwijanie tej wiedzy podczas ważenia czegoś na wadze szalkowej. W końcu, na pewnym etapie wystarczy kartka papieru i długopis do wykonania właściwych obliczeń. I wszystko będzie możliwe do wyobrażenia.

Kiedyś postanowiłam pokazać moim pięciolatkom wystrój dawnych wnętrz (prowadziłam zajęcia o muzeum, o pojęciach czasowych). Znalazłam w domowych zbiorach odpowiednie przeźrocza. Potem rzutnik, ekran....i już wyświetlone. I zaskoczenie, szokująca dziecięca reakcja po projekcji. Zupełnie dla mnie niespodziewanie, podchodziły do pustego ekranu i z niedowierzaniem dotykały go ze wszystkich stron, zaglądały od tyłu. Coś było i... raptem zniknęło. Podziało się nie wiadomo gdzie? Zamiast zaczarowanej skrzynki telewizyjnej, wielka, biała tkanina na stojaku. I zaraz pytanie: "Czy to są czary, zrobiłaś czary?!". "Hej, dzieciaki! To nie czary, to technika, to nauka, to soczewka i jeszcze parę innych rzeczy".

Nie było zbyt wiele czasu ani odpowiednich warunków badawczych. Skrótowe wyjaśnienie nic nie wytłumaczyło, ale nieco wyciszyło niepokój poznawczy. Ja byłam bardziej zaskoczona sytuacją niż one. Nie przewidziałam... więc teraz wiedziałam jedno: nie można zostawić tej kolejnej zagadki. Trzeba możliwie szybko wykorzystać dziecięce zadziwienie i podjąć problem.

Jak nam - dorosłym, wiadomo, soczewka to oszlifowane szkiełko. Jest człowiekowi niezwykle potrzebne w wielu dziedzinach życia. Oczywiście, nie zamierzałam moim przedszkolakom dostarczać zbyt skomplikowanych informacji technicznych, nudzić i przeciążać, komplikować. Zadanie dla mnie, dla nich i ich rodziców: zgromadzić przyrządy optyczne. I tak mieliśmy do dyspozycji lupy, lornetki, lunetę, mały mikroskop. I kilka pomysłów: zorganizować sesję zdjęciową, wybrać się do pobliskiego zakładu optycznego, aby uzgodnić organizację planowanej wizyty przedszkolaków (bo zakład ten jest bardzo mały).

Przygotowałam sama, przed pojawieniem się dzieci, kącik optyczny, w którym znalazły się te wszystkie lupy, lornetki teatralne, mała luneta oraz szkła powiększające bez oprawy. Do zabawy tymi przedmiotami nie trzeba było nikogo zachęcać. Zrobił się wielki ruch, kolejka po lornetki, oglądanie różnych przedmiotów w sali i za oknem. Udane próby samodzielnego regulowania ostrości lornetek, lunety też.

Wreszcie sesja z rzutnikiem. Najpierw przezrocze "Kitka" (według Ewy Szelburg-Zarembiny). Scenki bardzo wyraziste, kolory intensywne, a akcja wartka.

Po projekcji, jak zwykle, opowiadanie wrażeń. Następnie moje pytanie: "Pamiętacie, jak kilka dni temu pytałyście, czy to czary na ekranie? Chcecie się dowiedzieć jak to się dzieje"? I już mam w ręku śrubokręt, rozkręcam oba rzutniki. Jeden, drugi (przetrenowałam w domu). Przy stoliku pełne skupienie, widać zaciekawienie, obserwacje moich kolejnych czynności i tego, co jest w środku zaczarowanej maszyny.

A w rzutniku "Ania" dwie luźno zainstalowane soczewki, które można bez problemu wyjąć; w obiektywie trzecia. Biorą do rąk, po kolei, wszystkie. Porównują z tymi, którymi bawiły się rano.

Im dalej, tym coraz ciekawej. Taśma filmowa i pytania: "A to co za dziurki, po co, dlaczego? Wyjaśniam: "Perforacja pozwala na przesuwanie film w czasie wyświetlania". Wiele jeszcze szczegółowych pytań o wygląd, kształt i funkcje poszczególnych części. Teraz ja: "Czy widzicie, że klatka filmowa jest mała, a obraz na ekranie duży?"

No i zaczęło się dla mnie i dla nich nowe odkrywanie. Dla mnie na przykład takie, że one wiedzą często o wiele więcej, niż mi się początkowo zdawało. Zaskakują rozumieniem, czasem zasobem słownictwa i zestawem pytań, które warto "zagospodarować". Janek i Kuba, raz jeden, raz drugi, tłumaczą innym (i sobie chyba też): "To te szkła-soczewki tak powiększają, bo to jest tak samo jak z lupą i lornetką, ale musi być jeszcze żarówka. O, tu jest żarówka". Dają mi szansę na pytanie: "No dobrze, a może też wiecie, po co jest takie lusterko? (w tym momencie szybka myśl: "pamiętaj, żeby dać czas na odpowiedź, gdy stawiasz pytania otwarte") Tomek, po krótkiej chwili, ale zanim zdążyłam cokolwiek wytłumaczyć, mówi z przekonaniem, że żarówka świecąc rzuca odbite od lusterka światło na włożony przeze mnie do rzutnika film.

"Może to sprawdzimy... czy tak jest rzeczywiście?" Szybko montuję urządzenie (bez osłony), zakładam ponownie przezrocze i pytam: "Co się zdarzy gdy podłączę prąd"? Zupełna cisza. Chyba wiedzą, że żarówka zaświeci, ale nie mówią... zbyt przejęte. Patrzą, obserwują, jak funkcjonuje rzutnik. Tym razem jednak obraz wyświetlam na kawałku brystolu. Ten miniaturowy ekran przesuwam raz bliżej, raz dalej od obiektywu, aby widziały jego zmieniającą się wielkość.

Nawet nie przewidziana komplikacja pozwoliła na odkrycie czegoś nowego i sprowokowała rozmowę o zasadach bezpieczeństwa. Okazało się bowiem, że nie mogłam zbyt długo prowadzić demonstracji, gdyż odsłonięta klisza zaczęła się zniekształcać pod wpływem ciepła. I znów dzieciaki wiedziały: "Bo gorąca żarówka. Od niej może się nawet zapalić". No i tu moje kolejne pytanie: "Co zatem zrobić, jak radzicie?". "Wyłączyć prąd, zamknąć tą pokrywą. Ależ ten film się zepsuł!. Już się nie nadaje do wyświetlania". Kończymy. "Może jutro coś na to spróbujemy poradzić".

A tu raptem Adaś: "Prawda, że jutro to jest przyszłość, a wczoraj to przeszłość?" I dalej: "A to, co zrobiliśmy, to jest przeszłość czy teraz? Kiedy kończy się teraz, a zaczyna przyszłość?". O tym też warto z dziećmi porozmawiać, w najbliższym czasie, na gorąco! I znów nie można czegoś zostawić, jakiegoś kolejnego dziecięcego dociekania.

Sprzątamy. Każdy chce pomagać, jeszcze raz dotknąć. Pytam: "No i jak, czy to były czary?". Śmieją się, zgodnym chórem mówią, że nie i jedno przez drugie wyjaśnia, że w środku rzutnika są szkła powiększające, żarówka, lusterko oraz film i opowieść o zdarzeniu, o działaniu... jednak o czarach. Kolejny raz mogliśmy być czymś bardzo zajęci, na razie jeszcze w środku tej spirali dziecięcego poznawania świata.

Tego dnia powstały filmy rysunkowe na papierze perforowanym (takim z drukarki komputerowej). Praca w czteroosobowych zespołach. Pięć filmów, pięć różnych historii. Żadna nie odwzorowywała oglądanego wcześniej przezrocza, choć na samym początku takie zamiary się pojawiły.

Następny dzień. W kąciku coś nowego: moje własne okulary lecznicze i drugie - słoneczne. Chłopcy biorą, zaraz, natychmiast po "dzień dobry", największą lupę i lornetkę i bawią się w detektywów. Nie jestem teraz potrzebna. Dziewczynki przymierzają słoneczne okulary, moich okularów nikt rusza. Ciekawe dlaczego?

Pytam: "Czy coś się zmieniło?". Wiedzą, zauważyły, że dołożyłam dwie pary okularów i od razu jest komentarz: "Te słoneczne to chyba tu nie pasują". Na pytanie: "dlaczego", pada szybka odpowiedź: "Te okulary nie mają nic powiększającego, żadnego grubego, wypukłego szkła. Inne mają te soczewki". Ja: "Zgoda, ale okulary słoneczne też mogą być bardzo potrzebne, chronią oczy przed słońcem". To był zaczątek rozmowy o ich funkcji, a także znów o funkcji soczewek w rzutniku, lupach, lornetkach, no i w leczniczych okularach.

Już nie czekając na dociekanie, opowiadam o tym że nasze oczy to nic innego jak rodzaj soczewek, tyle że nie szklanych. Jeśli czyjeś oczy niezbyt dobrze widzą, to potrzebna im są dodatkowe soczewki, czyli po prostu okulary. Niestety nie było w tym dniu Tomka, który nosi bardzo silne szkła. Jego soczewki, tak bardzo grube, lepiej nadawałyby się niż moje własne, po które sięgnęłam w tej sytuacji, pytając jednocześnie, dlaczego nikt ich nie chciał rano oglądać? Odpowiedź Kasi, z lekką irytacją w głosie (i jakby z myślą: "dorosła, a nie wie czy co, albo udaje, że nie wie?"): "Przecież okulary nie służą do zabawy, bo się mogą stłuc i wtedy trzeba naprawiać albo robić nowe". A więc znów dzieci wiedziały więcej, niż mi się wydawało.

Zagrałam jeszcze rolę Hilarego, inscenizując wiersz Tuwima "Okulary". Potem one inscenizowały, a jako rekwizyt służyły im jakieś stare oprawki. Wszystkie miały ochotę być "Panem Hilarym", więc zabawę kontynuowaliśmy również później, w wolnej chwili, "w przyszłości".

Umuzykalnienie. Dla każdego kawałek sztywnej różowej, pomarańczowej i czerwonej folii oraz piosenka dla wszystkich: "Różowe okulary" (tekst: Anna Chodorowska), odtwarzana ze starej płyty analogowej "Pora na Telesfora". Na szczęście nie wyrzucono jeszcze gramofonu. Wyjaśniamy sens słów: "patrzeć przez różowe okulary", i oglądamy "świat" przez kolorowe folie. Ruch i relaks, dobra zabawa. Podobało się, a plastykowe szybki stały się swoistym talizmanem na wiele dni. Plastyk, tak - to niezły materiał na narzędzia do dziecięcego badania otaczającej rzeczywistości. A tak nawiasem mówiąc, wszystko wokół może być źródłem fascynującego zderzenia z tajemnicami codziennego życia. Wystarczy tylko chwilę pomyśleć...

Jeszcze zajęcia plastyczne, ozdabianie bibułkami samodzielnie wyciętych z tekturki okularów i potem zabawa własnym dziełem. Radość i śmiech, bo jest nam wesoło i "różowo".

Tyle jeszcze było zdarzeń. Prezentacja aparatu fotograficznego oraz sesja zdjęciowa. Po kilku dniach wspólne oglądanie fotografii. Znów jakieś dziwy - negatywy, barwne odbitki. Następna frapująca rozmowa o czarach i o technice. No i wyprawa do optyka. Okazało się, że żadne z dzieci nigdy nie było w takim miejscu. Najbardziej zdziwiła je ogromna liczba oprawek i szkieł. Przemiła właścicielka zakładu pokazała, jak się szlifuje soczewki, lutuje srebrem złamane oprawy. Pozwoliła dotykać narzędzi potrzebnych optykowi w pracy. Po powrocie wrażenia, opowieści o pracy optyka; trochę między dziećmi, trochę między nimi a mną.

I już kończy się tydzień w przedszkolu. Po niedzieli, jeszcze obserwacje mikroskopowe różnych drobinek: listków, nitek, kurzu, kropli wody. Szkoda, że taki marny ten mikroskop, szkoda, że tylko jeden.

Czym był ten miniony czas? Przyrodą, czystą fizyką, techniką czy spojrzeniem przez zaczarowane, powiększające czy może przybliżające szkła? A może jedynie zwykłą, modną ostatnio integracją treści?


Szukaj w Archiwum ] [ Aktualny Serwis ] [ Strona Główna ]